Polacy prowadzą restaurację na wyspie bez samochodów. „To nie jest Władysławowo”

Dodano:
Przemysław i Justyna w Chorwacji Źródło: Archiwum prywatne / Przemysław Adamski
Niepozorna wyspa Prvić przyciągnęła do siebie małżeństwo z Polski. To właśnie tam para osiedliła się na stałe, by wieść ciekawe życie wśród malowniczych widoków i wyjątkowych smaków. Z miłości do Chorwacji i kuchni stworzyli własną restaurację.

Pan Przemysław Adamski wraz z żoną Justyną mieszkają w Chorwacji od 8 lat. Zamiast decydować się na życie w popularnym wśród Polaków Zadarze, Splicie czy Dubrowniku, postawili na spokojną wyspę Prvić i miejscowość Prvić Luka. Cała otoczona jest Morzem Adriatyckim i leży w odległości około 3 km kilometrów od miasta Vodice. Jej powierzchnia wynosi 2,407 km², nie ma tam samochodów i jest tylko 402 mieszkańców. Mimo to miejsce okazało się idealnym do prowadzenia restauracji.

Dziś Polacy wiedzą o lokalnym życiu i smakach tyle, że swoim doświadczeniem śmiało mogą dzielić się z innymi. Pan Przemek W rozmowie z „Wprost” opowiada o odkrywaniu lokalnych produktów, potraw, wyzwaniach i ludziach. Ma też ważne rady dla turystów.

Paulina Kopeć, „Wprost”: Mieszka pan z żoną w Chorwacji od 8 lat. Czy restaurację prowadzicie równie długo? Ostatni raz w mediach dzieliliście się wrażeniami z życia na miejscu chyba kilka lat temu. Jak wygląda to wszystko obecnie? Na pana instagramowym koncie można przeczytać, że zmieniliście tryb działania restauracji z sezonowego na całoroczny.

Przemysław Adamski: Prowadzimy restaurację we dwójkę. Od czerwca do końca września mamy zwykle zespół 6–7 osobowy. Początkowo działaliśmy w sezonie i mieliśmy też inne zajęcia. Ja pracowałem m.in. jako dziennikarz, prowadząc program telewizyjny z elementami podróżniczymi, kulturowymi i kulinarnymi. Takie możliwości bardzo pomagały, zwłaszcza w czasie pandemii. Teraz jeśli chodzi o nasz biznes, działamy całorocznie, choć robimy sobie przerwę na powrót do Polski np. w grudniu.

Żona jest dobrą duszą kuchni i sommelierem, czyli specjalizuje się w winach. Jednocześnie odpowiada za obsługę w lokalu – kontakt z gośćmi, atmosferę nasz designe i jest motorem napędowym zmian wizualnych naszych dań. Ja gotuję i odpowiadam za część administracyjną. Tę przygodę zaczęliśmy w 2018 roku, bardzo symbolicznie, bo w rocznicę wejścia Chorwacji do Unii Europejskiej, czyli 1 lipca. Sam pomysł się zrodził w 2017 i zawsze wszyscy nas pytają, jak do tego doszło.

Z tego co wiem, było to wasze marzenie i zawsze uwielbialiście Chorwację. Zapytam więc: „Jak do tego doszło, że akurat na Prvić?”

Zawsze pół żartem, pół serio odpowiadam, że nie wiem. Wiele rzeczy w tym wszystkim był to przypadek – sympatyczny przypadek. Zaczęło się od tego, że żona przeglądała ogłoszenia nieruchomości w Chorwacji i natrafiła na miejsce na tej wyspie. Był to nieczynny lokal gastronomiczny. Ogłoszenie okazało się wygasłe, ale dotarliśmy do właściciela i no i tak to się zaczęło. Na etapie sprawdzania możliwości nie od razu mówiliśmy, że na pewno to robimy – po prostu się rozeznawaliśmy. Ostatecznie zdecydowaliśmy się, zrobiliśmy remont – w większości własnymi siłami – i właśnie w 2018 roku zaczęliśmy sezon. Początek wydawał się bajkowy, idylliczny, a później zrobiło się trudniej. Pojawiły się wyzwania, o których na początku nie myśleliśmy.

No właśnie, bo to wyspa bez samochodów…

Na Prvić jedynym poważnym rejsowym samochodem jest wóz strażacki. Mamy parę traktorów i elektrycznych wózków do przewożenia towarów czy tam oliwek podczas zbioru. A poza tym wszystko załatwia się na piechotę. To okazało się problematyczne przy przewożeniu produktów do lokalu. Dziś już jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Towar najpierw trzeba załadować na prom, później rozładować z promu na pirs, a później z tego pirsu wózeczkiem przetargać do restauracji.

Niektórzy się dziwią, dlaczego na wyspach jest tak drogo. Otóż jest tak, a nie inaczej, bo życie tam trudniejsze.

Samo założenie takiej firmy też na pewno było wyzwaniem.

Konieczne było przejście wszystkich spraw związanych z biurokracją, a ta w Chorwacji jest znacznie większa niż w Polsce. Jeśli ktoś myśli, że w Polsce jest najgorzej, to mógłby się bardzo zdziwić. Mimo to ta chorwacka biurokracja ma swój wdzięk, bo można liczyć na dużo ludzkiej życzliwości i cierpliwości. Wiele rzeczy da się załatwić w prosty sposób, choć papierologii jest tona.

Zanim podeszliśmy do tego na poważnie, pierwszą rzeczą, którą zrobiliśmy niemal równolegle z rozkręcaniem restauracji, była nauka języka chorwackiego. To był strzał w dziesiątkę. Jeśli ktoś mówi mi, że planuje zamieszkać lub otworzyć firmę w Chorwacji, tłumaczę mu, że jeśli chce się dobrze zgrać z lokalną społecznością, język jest podstawą. Nie ma tutaj najmniejszego problemu, by porozumieć się w języku angielskim, bo w urzędach są nawet formularze dwujęzyczne. Mimo to w moim odczuciu nic tak nie działa na urzędnika, czy w ogóle w przestrzeni publicznej, jak to, że idziesz i rozmawiasz z tutejszymi ludźmi w ich własnym języku.

Restauracja Konoba Maslina

Niektórzy na pewno, byli zaskoczeni waszą decyzją o rozpoczęciu biznesu w tym miejscu…

„Ale jak to, na wyspie Prvić?! Młodzi ludzie chcecie otworzyć biznes i to jeszcze będąc z Polski?!” – tak reagowali w chorwackich urzędach, gdy słyszeli, co zamierzamy zrobić. Oni po prostu nie nie wierzyli, że ktoś się na to porywa. Zdawali sobie sprawę z tego, że to może być dla nas trudne. Tutaj to nie to samo co życie na dużych wyspach Hvar czy Brač.

Ostatecznie wasz biznes dobrze się rozwija, skoro działacie już nie tylko w sezonie.

Trochę się przestawiliśmy. W Chorwacji jest teraz taki trend – lokalne czy krajowe władze starają się, o to, żeby Chorwacja nie była tylko sezonowym krajem. Chodzi o to, by pokazywać, że Adriatyk jest też piękny, gdy lato się kończy. Staram się o tym informować m.in. w moich wpisach internetowych, promując różnego rodzaju wydarzenia kulinarne czy miejscowe festiwale.

Z roku na rok przeciągaliśmy naszą działalność na coraz dłuższą. Już od początku zaczynaliśmy sezon coraz wcześniej i kończyliśmy go coraz później. Pracowaliśmy np. do końca listopada czy początku grudnia. Chodzi m.in. o to, by pokazać turystom przyjeżdżającym poza sezonem, że to miejsce żyje.

Jest tak, że jeśli ktoś przyjedzie zimą i zobaczy, że nic się nie dzieje, to później raczej nie wróci, a gdy zobaczy, że wcale nie jest głucho i chicho, to będzie miał inne zdanie. Chcemy pokazywać, że Chorwacja jest też dobrym kierunkiem jesienią – w październiku, a może nawet w listopadzie. W tym czasie tańsze są np. wynajmy jachtów. Oczywiście pogoda jest różna i nie tak pewna jak latem, ale np. wiosna jest tutaj przepiękna – jest słonecznie, ciepło, a od marca to tu już bardzo sympatycznie.

Najgorszymi miesiącami dla nas są styczeń i luty. Wtedy kończą się wszystkie festiwale, jest chłodniej i smutniej. Później już przychodzi karnawał i zaczyna być lepiej. Zimą zwykle wracamy na chwilę do Polski, np. wyjeżdżamy na święta w grudniu, ale na początku stycznia już ponownie jesteśmy w Chorwacji. Zawsze mamy tutaj coś do zrobienia, gotujemy, wyszukujemy stare przepisy i przygotowujemy się do szczytu sezonu.

A z czego czerpie pan tam inspiracje jako kucharz?

Współczesna kuchnia to dla mnie nie tylko tradycja, to jest przede wszystkim inspirowanie się kuchniami innych krajów i rozumienie, że to wszystko się przenika. Tak jest m.in. w Dalmacji. Dla mnie ważne jest czerpanie z pewnych elementów i detali z szeroko pojętej kultury słowiańskiej, bo my Polacy, jak i Chorwaci jesteśmy przede wszystkim Słowianami. Mamy w kuchni bardzo wiele wspólnych elementów, o których wzajemnie nie wiemy, ja też ciągle to odkrywam.

Bazą kulinarną dla przeciętnego turysty, który idzie sobie główną ulicą w Vodicach jest pizza, miješano meso, czyli danie z grilla i smażone kalmary. W co drugiej albo każdej restauracji jest niemal to samo. A kuchnia Dalmacji np. Istrii czy Kvarneru jest o wiele bardziej bogata. Z żoną angażujemy się m.in. w różnego rodzaju społeczne inicjatywy promujące powrót do korzeni chorwackiej kuchni.

Chodzi m.in. o to, by nie postrzegać kuchni strice narodowościowo, bo kuchnia nie ma narodowości. Ona nigdy nie jest ani w 100 proc. polska, ani chorwacka. W Polsce mamy np. wpływy austriackie i czeskie, tutaj w Chorwacji jest wiele wpływów włoskich czy austro-węgierskich. Myślę, że to jest bardzo ciekawe. Staram się patrzeć na tę kuchnię wielowymiarowo, nie sprowadzać jej tylko do najczęściej oferowanych produktów turystycznych, tworzenia czegoś tylko „pod turystę”.

Potrawy w restauracji

Brzmi ciekawie. Czyli różnego rodzaju lokalne inicjatywy pomagają odkrywać tę kuchnię i bywają inspiracjami w trakcie gotowania dla turystów?

Tak. Tutaj wiele jest takich wydarzeń i popularne jest spotykanie się z miejscowymi. Jednego dnia np. idziemy np. do sąsiada, który przygotowuje coś konkretnego do jedzenia, a innego dnia ktoś przychodzi do nas i też coś przyrządzamy. Później jeszcze ktoś inny. Chorwacji są towarzyscy. Dzięki temu dowiadujemy się też m.in., gdzie szukać najlepszych produktów. Teraz zaczyna nam się oliwko-branie. My zbieramy oliwki ręcznie np. na dzikiej niezamieszkałej wyspie Zmajan. One tam nie są pryskane czy nawożone. To ma swój niebywały urok.

Ludzie później się spotykają, czekając w kolejce do przerobienia tych oliwek, siedzą przy kawie, rozmawiając i wymieniają się doświadczeniami. Liczy się też nieustanne kosztowanie i obserwowanie innych szefów kuchni. To ciągłe uczenie się i dyskutowanie. Nie chodzi oczywiście o kopiowanie nikogo, ale o czerpanie inspiracji.

Liczy się także korzystanie z produktów od lokalnych dostawców czy szukanie wiedzy w bibliotekach. Długo szukałem takiej książki, która była wydana 15 lat temu w Chorwacji. To pozycja autorstwa Włoszki, która w XIX wieku wraz z rodziną osiedliła się w okolicach Trogiru. Jako młoda dziewczyna zaczęła spisywać lokalne przepisy. Później wydano książkę z tymi przepisami. Trafiłem tam na dość ciekawą rzecz jak polska jucha i był to barszcz. Już w XIX wieku ktoś koło Torgiru, natknął się na zupę nazywaną polską i to jest bardzo ciekawe. To właśnie m.in. w ten sposób wraz z żoną odkrywamy smaki.

Co pan najczęściej proponuje gościom u siebie w restauracji?

Stawiam na produkty dobrego pochodzenia. Właśnie odbierałem u rzeźnika w Szybeniku mięso z tutejszego, autochtonicznego bydła rasy Buša, z Dalmatyńskiej Zagory. Stawiam na to, co cenią sobie np. Niemcy, Austriacy, Francuzi czy Kanadyjczycy, a nawet Australijczycy, którzy także tutaj do nas przyjeżdżają. Liczy się dla nich właśnie pochodzenie produktu. Żona z kolei zajmuje się winami i głównym motorem naszej karty są wina z naszej okolicy.

Absolutnym must have są owoce morza, bo ludzie przyjeżdżają tutaj na wakacje m.in. po to, by ich spróbować. Stawiamy sobie na punkt honoru, aby były świeże. Szybenik i cała okolica słyną z jednych z najlepszych w Chorwacji małży, czyli dagnji. To jest bardzo prosty produkt i powszechny, ale nie można go nie mieć, zwłaszcza jeżeli mamy dostęp do czegoś, co jest absolutnie świeże. Wysyłam lodówkę promem do rybaka i on stawia tam małże i one są u mnie po południu. O 18, gdy otwieramy restaurację, wszystko jest przygotowywane na bieżąco. Mamy też dzikie ostrygi, a nie hodowlane. Jest m.in. zupa ostrygowa. Zwykle nie mam z kolei ośmiornicy, bo wiem, że tych w Adriatyku jest dziś bardzo mało. Musiałbym kupić ją w hurtowni np. importowaną z Hiszpanii, a wolę postawić na to co lokalne. Proponuję też ryby, np. w maju kwietniu staramy się mieć dziką doradę z z dodatkiem dzikich szparagów.

Ponadto od dwóch lat produkujemy lody rzemieślnicze. Stworzyliśmy swoją markę Sweet Island i sprzedajemy produkty właśnie na wyspie. To nie jest wielkoskalowe, ale produkujemy wszystko u siebie.

Przemek w kuchni

A teraz jesienią? Co warto zjeść w Chorwacji w tym czasie? Ostatnio pisał pan na swoim profilu o sezonowych przysmakach m.in. pieczonych kasztanach.

Teraz na pewno doskonałe są mięsa i podroby. Utrzymujemy na przykład u siebie nasze evergreeny, czyli np. codziennie pieczemy cztery rodzaje chleba – jeden z otrębami, inny z kałamarnicą, trzeci np. pszenny, a czwarty z pomidorami. Chcemy w ten sposób pokazać tutejszą kulturę, bo chleb w Chorwacji podobnie jak we Włoszech, jest podstawą do każdego posiłku. Np. gdy jemy małże, to sobie ten sosik dojadamy z tym chlebem. Teraz ludzie z ryb przerzucają się tutaj na coś bardziej treściwego. Popularna jest np. sarma, tutejsze gołąbki z kiszonej kapusty i nieco innym farszem niż w Polsce. Jest to teoretycznie to, co znamy, ale zrobione nieco inaczej.

Lubię też pojęcie „fun diningu”. Nie mylić z „fine diningiem”, w którym jedzenie przypomina dzieło sztuki i już nie do końca wiadomo, czy jest jedzeniem. Dla mnie liczy się „fun dining”, czyli zabawa produktem. To mogą być np. chipsy z pasternaka jako dodatek do dania. Teraz jesienią dodatkiem do ryby mogą być też np. karmelizowane winogrona. Staramy się tym bawić.

Teraz jest właśnie sezon na kasztany, więc my do dalmatyńskich škartoceti robimy np. „njoki" z kasztanów. Zauważam, że w Chorwacji coraz więcej osób, chce pokazać to, co jest tutaj wyjątkowe, choć ten trend kształtuje się bardzo powoli. Robimy np. u siebie degustację z trzech rodzajów oliwy, czego w okolicy jeszcze nikt nie robi, bo to dość skomplikowane – trzeba się na tym znać. Ponadto zamawiamy np. chorwackie octy balsamiczne z figi czy z wiśni typu maraska z wyspy Pašman. Jeśli zaś chodzi o sól, biorę ją jedynie z wyspy Pag. Robimy też tatar z małży. Staramy się tak interpretować dany produkt, by choć prosty, zaskakiwał i nie był taki jak wszędzie.

W restauracji

Bardzo liczy się dla was, aby turyści przyjeżdżający do Chorwacji mogli kosztować tego, co lokalne.

Tak i to się wpisuje w trend tzw. turystyki kulinarnej. Chodzi o to, by ktoś, kto przyjedzie w dane miejsce, zainteresował się tym, co jest wyjątkowego dla danego regionu. By został też zaskoczony. Przykładowo ostatnio na festiwalu kulinarnym na wyspie Lošinj pojawiła się szefowa kuchni ze środkowej Hiszpanii, z regionu, w której popularny jest szafran. Podczas jeden z kolacji zapronowała dania z takim dodatkiem. Nie podejrzewaliśmy tego miejsca o szafran i zostaliśmy zachwyceni. Ważne jest właśnie, by promować to co lokalne.

A jakich gości jest u was najwięcej? Pojawia się dużo Polaków? Macie wrażenie, że to miejsce jest wśród nich popularne? Rok temu byłam w Szybeniku i bardzo blisko wyspy Prvić, ale szczerze mówiąc, kompletnie nie słyszałam o restauracji Polaków i tym miejscu.

Obecnie mamy bardzo dużo gości z Austrii, Niemiec i właśnie z Polski. W naszej ocenie Polacy są coraz bardziej otwarci na świat. Mamy gości z Polski, którzy przyjeżdżają, bo poszukują czegoś, co jest tutejsze, wyjątkowe i zaprezentowane w przystępny sposób. U nas mają możliwość dowiedzenia się czegoś więcej o daniach czy produktach w rodzimym języku. Poza tym dużo pojawia się także Brytyjczyków, bo oni tutaj przyjeżdżają na różne wydarzenia związane ze sportami wodnymi.

Ciekawe jest to, że napisał o nas pewien przewodnik dla żeglarzy, który ma wersję austriacką, niemiecką i polską. Oznaczono nas na mapce jako lokalna restauracja z lokalnymi produktami, a dzięki temu mamy coraz więcej pływających gości. Ludzie nas sobie polecają. Staramy się też zachęcać osoby, które są w Szybeniku czy Vodicach, aby wsiadły na prom i wybrały się właśnie do nas, przy okazji miło spędzając czas na wyspie.

Są wśród nich stali goście, którzy wracają?

Tak i to jest bardzo miłe. Wraca też dużo Polaków. Niektórych naszych gości znam, bo jak już ktoś przychodzi czy przepływa któryś raz z kolei, to już się tych ludzi kojarzy. Staram się do nich wychodzić i ich poznawać, choć główną rolę odgrywa tu moja żona Justyna, która ma tę naturalną otwartość na ludzi. Są tacy, którzy w trakcie tego roku byli już u nas trzeci raz, bo raz z kolegami na jachtach wiosną, później z rodziną w szczycie sezonu, a później jeszcze z jakimiś znajomymi po sezonie, bo na przykład mają swój jacht. To samo dotyczy Niemców i Austriaków.

Mnóstwo osób wraca i obserwuje nasz rozwój, bo przez te osiem sezonów wiele się zmieniło i ciągle się rozwijamy. Zmieniamy się też w zależności od sezonu, np. dbając np. o jesienne dekoracje.

A co z gośćmi z Chorwacji?

Mamy bardzo dużo gości z Chorwacji, zwłaszcza ze Splitu, Szybenika czy Zadaru. Pojawiają się również osoby z Zagrzebia, gdy przyjeżdżają na wakacje. Pośród Chorwatów dużo jest takich osób, które jeżdżą i pływają, by trafić do konkretnego lokalu. W ten sposób do nas docierają. Później o nas mówią dalej i stajemy się lokalnie znani.

Gotował Pan kiedyś dla Chorwatów polskie dania? Lubią oni naszą kuchnię?

Tak, często bierzemy udział w lokalnych wydarzeniach i raz na sylwestra robiliśmy bigos. Wtedy stwierdziłem, że dobrze sobie coś przypomnieć coś kulinarnego z Polski i pokazać w Chorwacji. Zrobiłem go na wypasie, z trzeba rodzajami mięsa i bardzo im to smakowało. Robiłem też tutaj placki ziemniaczane, których oni nie znają, ale im smakowały.

Czyli pozytywnie reagują na to, że Polacy prowadzą u nich taki biznes?

Oczywiście. Chorwaci są bardzo otwarci na świat. Spotkaliśmy się tu przez te lata z ogromną życzliwością. Raz miałem taką sytuację, że dzień przed moimi urodzinami wybraliśmy się z żoną na Žirje, to jest ostatnia wyspa archipelagu szybenickiego. Zabraliśmy małą walizeczkę z myślą, że wszystko kupimy na miejscu i pójdziemy do restauracji. Były urodziny, więc liczyliśmy na jakieś wino.To był kwiecień, nie spodziewaliśmy się, że poza sezonem nic nie jest otwarte. Nie przyszło nam do głowy, by wcześniej to sprawdzić. Wysiedliśmy i zobaczyliśmy, że jest głucho i cicho. Poszliśmy do zarezerwowanego apartamentu i zastanawialiśmy się co my tu będziemy jeść i pić.

Ostatecznie apartamencie właściciele przywitali nas bardzo serdecznie. Zauważyli, że jesteśmy głodni i nie za dobrze przygotowani na ten wyjazd. Gospodyni, dostrzegając, że nic nie zabraliśmy, dała nam piwo, byśmy mogli pójść z nim na plażę. Później zorganizowała nam wycieczkę objazdową z jej mężem, a wieczorem zrobiła dla nas na kolację ośmiornicę spod peki i wszyscy razem świętowaliśmy. Kopara nam opadła, bo w żadnej sposób tego nie oczekiwaliśmy. Mieliśmy cudowną wycieczkę m.in. z widokami na Kornaty. Wieczorem czekał nawet torcik ze świeczkami. To było dla nas niesamowite i to bardzo dobry przykład na to jak serdecznymi ludźmi potrafią być Chorwaci.

Po czym turyści mogą rozpoznać, że będąc na wakacjach, trafili na dobre lokalne miejsce?

Jeśli ktoś chce dobrze, jakościowo zjeść, to zawsze szuka restauracji z lokalnymi produktami. My dostajemy często informacje, że ktoś do nas przyjechał, bo ktoś im polecił, czy coś gdzieś przeczytali. Na pewno warto kierować się opiniami kogoś, kto był w danym miejscu. Liczy się nie tylko jedzenie, ale też serwis i atmosfera. Moim zdaniem na pewno powinno nas odstraszać menu długie jak książka telefoniczna, bo trudno uwierzyć, w to, że ktoś sprzedaje np. siedem rodzajów mięsa i wszystko jest świeże. Ktoś, kto ma styczność z tym biznesem, wie, że jakoś trzeba to przechować. Panuje czasem taki kult, że musi być dużo i dla wszystkich, ale to często się nie sprawdza. My mamy np. stałe dania, ale niektóre się zmieniają w zależności od dnia, dostępności produktów i sezonu.

Źle powinniśmy też patrzeć na naganiaczy, bo raczej dobra restauracja nie stosuje tego typu praktyk. Nie przekonuje mnie też, gdy restauracje mieszają wiele stylów kulinarnych. Szef kuchni nie jest w stanie jednocześnie specjalizować się w kuchni włoskiej, meksykańskiej, chorwackiej i jeszcze jakiejś.

Przysmaki w Chorwacji

Szukając takich miejsc, pewnie zwracamy uwagę też na ceny, a te nie zawsze sprzyjają.

Z punktu widzenia i miejscowego przedsiębiorcy i dziennikarza jestem koszmarnie krytyczny wobec galopujących cen w Chorwacji. Natomiast rozumiem to, staram się z ludźmi rozmawiać i przemycać różne informacje. Owszem nie jest tanio, ale to też z czegoś wynika np. z tego, że sezon jest krótki. Trochę też z pazerności, choć niekoniecznie przedsiębiorców, a np. firm i instytucji, które po drodze dostarczają wszelakie usługi itd. zmienia trochę model funkcjonowania. To nie jest tak, że ona nie chce już tych swoich ludzi, którzy przyjeżdżali tam od 25 lat na fajne tanie kwatery, tylko że chce podwyższać jakość usług i po prostu wyżej się cenić.

Tutaj coraz częściej podchodzą do swoich miejsc jak do towaru. Płaci się za lokum czy produkty, ale też za widoki. Nawet my sprzedajemy to w swojej restauracji, bo turysta dostaje u nas piękny widok. Wydaje mi się, że nie można oczekiwać od Chorwacji, że ciągle będzie utrzymywała takie same ceny, bo to jest naturalna konsekwencja pewnych zmian.

Muszę zapytać jeszcze o wyspę. Czy Prvić sprawdza się na taki pełnowymiarowy wypoczynek? Nie będzie się tam nudzić turystom poszukującym wielu wrażeń? Jeśli nie to miejsce, to jakie inne warto wybrać?

Ludzie często mnie pytają, czy warto tam pojechać. Wydaje mi się, że zależy, co kto lubi. Jeżeli ktoś ma potrzebę przewietrzyć umysł i poczuć ciszę nawet w środku sezonu, to tak. Nie będziemy się tam czuć się jak na Marszałkowskiej w Warszawie, czyli tak jak jest w wielu kurortach. Wszystkie wyspy Archipelagu Szybenickiego są pod tym względem bardzo fajne, bo są niewielkie i spokojne. Podobny klimat zastaniemy na Caprije, Žirije, czy Zlarin. Pełno tam dzikich plaż, a przyroda jest nieskazitelna.

Prvić to spokojne miejsce, ale jest tutaj wiele ciekawych rzeczy. Mamy np. muzeum genialnego wynalazcy biskupa, politologa i poligloty XVI-wiecznego Fausta Vrančića. Muzeum jest niewielkie, ale historia jest wielka, bo mowa o wynalazcy spadochronu i mostu podwieszonego. Możne tu przyjechać nawet jeśli ktoś, kto nie uprawia turystyki kulinarnej. Wystarczy pospacerować po wyspie bez samochodów, a przy okazji zjeść coś lokalnego.

Niektórzy mogą się zastanawiać, jak ma się to do podróży z dziećmi. Jeżeli ktoś potrafi dziecku zaplanować czas i ono świetnie czuje się w wodzie, to można wypożyczyć kajak czy motorówkę i popłynąć na jedną, czy drugą wyspę. Da się też popłynąć promem osobowym na jakąś wycieczkę. Możliwości jest wiele. Można zwiedzić np. forty w Szybeniku czy Vodice, ale sama wyspa Prvić to nie jest Władysławowo. Nie da się tego porównywać do takich mekk Polaków jak np. Makarska. Te miejsca wybierają ludzie, którzy lubią wypoczywać tam, gdzie jest tłoczno.

Chorwacja

Mimo to w okolicy sporo się dzieje. Można brać udział m.in. w licznych wydarzeniach. Często wspomina pan o różnych na swojej facebookowej stronie. Jest coś takiego, na co warto się wybrać w najbliższym czasie?

W naszym województwie szybienicko-knjskim, co tydzień w innym mieście, w soboty odbywają się takie spotkania tzw. festiwal „Taste Like... Marenda”. Niedawno było to w Vodicach, teraz w Szybeniku. Celebruje się lokalne smaki regionu m.in. z winem i muzyką na żywo i jest do dostępne dla każdego. Jakiś czas temu zaczął się „Miesiąc tłustej ryby” na Riwierze Crikvenica, a niedawno zakończył się kulinarny festiwal na Korčuli. Takich imprez jest bardzo dużo. Jeśli ktoś chce zobaczyć zimową Chorwację, to absolutnym „must have” jest adwent i jarmarki. Niekoniecznie te w Zagrzebiu – warto wybrać Split, Zadar Dubrownik, Pulę czy Szybenik. Sporo się dzieje, wiec polecam przyjeżdżać.

Źródło: WPROST
Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...